Helsingør, niewielkie duńskie miasto. Z duszą, jak każde w skandynawskiej Danii. To już drugi tegoroczny rejs klubowy, który wypływaliśmy zgodnie z kalendarzem imprez zaplanowanych na 2014 r. O tej porze roku trudno o jednolitą, dobrą aurę, ale pogoda nie zawiodła. Ciepło jak na Szwecję, choć płynięcie w północną stronę nie zapewniło najlepszego wiatru. Najpierw bawiliśmy się żaglami z wietrzną połówką, ale już w okolicy szwedzkiej wyspy Ven zmuszeni byliśmy włączyć silnikowy turbożagiel – Ci, którzy płynęli w sobotę z Lagunen, bo Stasiowy jacht Mala popłynął już do Helsingor w sobotę. Aldona i Staś walczyli z kolei pod wiatr, ale dzielnie dotarli do portu. Reszta klubowej „spółki” dotarła do mariny drogą lądową lub przypłynęła Helsinborga.

Helsingør to duńskie miasto na północnym wschodzie Zelandii, którego historia sięga do 1231 r. Dziś mieszka tu około 47 tys ludzi, którzy silnie związani są z tradycją tego miejsca. Jest i popularnie zwany zamek Hamleta (nazwa rzeczywista: Kronoborg), jest i masa innych atrakcji. Niesposób nie wspomnieć o duńskich lodach, które zdają się być jedną z najlepszych słodyczy tego gatunku w Europie. Myślę jednak, że główną  wartość stanowi otwartość Duńczyków i miłe spojrzenia spotykane za rogiem. Na bieżąco między Danią, a szwedzkim Helsinborgiem kursują promy, co nie stanowi żadnej właściwie żadnej granicy między Szwecją, a duńskim lądem. Marina położona jest tuż obok zamku, masz wrażenie, jakbyś wpływał we włości samego Hamleta. Do miasta zaledwie 7-10 min spacerowym tempem. I jak to w Skandynawii, wszystkie sprawy marinowe ogarniasz sam – w automacie kupujesz kartę, która zawiera opłatę za port, a jednocześnie służy do opłat za prąd i wody pod prysznicem. Toalety otwarte dla żeglarzy, bez opłat. Dostępne miejsca do grillowania – stoliki z ławami i zewnętrzne, stałe grille. Czysto, schludnie, miło.

Cudowne ocalenie, staje się klubową tradycją. To jednak tylko tradycyjny toast, co by się Neptun nie pogniewał. Tym razem padło na jacht Tangaroa, gdzie Żołądkowa Gorzka rozpieszczała żeglarskie podniebienia. Potem tradycyjny grill w porciku i mnóstwo kumpelskiej wymiany słów. Żyjemy w Skandynawii, może dlatego przy każdym takim spotkaniu, na stole lądują polskie specjały. Śpiewaliśmy i spoglądaliśmy na zachód słońca miło rozpieszczani wieczornym, przyjaznym ciepłem. Co silniejsi, skusili się jeszcze na spacer w stronę miasta. Bo jak Dania, to i przyjazny pub i dobry jazz, który akurat gościł festiwalowo w Helsignor. Warto zaglądać w staro miasteczkowe zakamarki Danii, gdzie w wielu miejscach zachowany jest dawny charakter kamienic, domów, ale też i sklepów. Sklepów, na których wielu wystawach nie leżą spodnie z pierwszych stron kolorowych folderów, a ręcznie wykonane, skromne, skandynawskie rzeczy o jakże prostym acz ciekawym design. Co takiego ma w sobie Dania? Prostotę, radość, swobodę i chyba dobry gust. Gust, który przypadnie zapewne wielu Europejczykom, którzy poczują się tu wolni, bez znaczenia czy znajdą się w miejskiej kopenhaskiej dżungli czy w małej marinie z dala od stolicy Danii. Ludzie serdeczni, ciepli i bez przepychu. Miasta pełne rowerowych alejek i uśmiech na twarzy starszych ludzi. Ot, cała Dania. Czasami wydawać by się mogło – jakże beztroska.

Po jazzowym klimacie, zacumowaliśmy jeszcze u Stasia, na jego bardzo zadbanym Dufour. Kawa, herbata, whisky… co kto woli. Już po północy, a jacht pełen ludzi i Stasiowa gościnność :). Nazajutrz jeszcze wspólna fotka, spacer po mieście, niekończące się rozmowy i cel – port macierzysty. I tak na wieczór, każde z nas dotarło do swojego żeglarskiego „domu” w oczekiwaniu na kolejny weekend. Dokąd tym razem popłyniemy…? Wiatr pokaże.  Z żeglarskim ahoj – do następnego rejsu!

Aleksandra Janiszewska

Zapraszamy do galerii:

DSC_0404